środa, 24 lutego 2016

"Our clans blood will non stop forever..." cz.1

         Odkąd zdecydowaliśmy się zamieszkać razem w tym pałacu, wszystko zupełnie się zmieniło. Zero odpoczynku od siebie nawzajem. Zero prywatnej przestrzeni. Otwierasz oczy, widzisz tylko demoniczny uśmiech przyjaciela stojącego nad tobą z kubłem zimnej wody. Dla Teru tak też miało się to skończyć tym razem. Wstałem odpowiednio wcześnie, by zdążyć na wielkie, wspólne niedzielne śniadanie – pomysł Hizakiego. Gdybym się spóźnił, zawisłbym na drzewie przyczepiony tą częścią ciała, która szczególnie kiepsko znosi jakiekolwiek obciążenie. Umyłem się, zarzuciłem nieco bardziej eleganckie ciuchy i poszedłem sprawdzić, czy reszta była już na nogach. Tak jak się spodziewałem – jedyną osobą, która wciąż jeszcze spała był Teru. Mówiąc „śpiący Teru” wiele ludzi wyobrazi sobie przesłodkie ujęcie kwintesencji słodyczy owiniętej puszystym kocykiem. I może by tak było, gdyby kocyk zakrywał go w całości. Kiedy po otworzeniu solidnym kopniakiem wielkich drewnianych drzwi wparowałem do środka, zobaczyłem gitarzystę do połowy zwisającego z łóżka, półnagiego, ze zwisającą z kącika ust strużką śliny. 
         - Ohyda. – skomentował Masashi, oparłszy się o framugę drzwi. 
         - Potwierdzam. – mruknął Yuki, wciskając się obok. Spomiędzy nich głowę wystawił Zin.
         - Bez przesady, wszyscy tak wyglądacie jak śpicie. – stwierdził. Podniosłem rękę do góry i pstryknąłem palcami. 
         - Woda. 
         - Się robi, sir. – parsknął Masashi i poszedł do łazienki nalać do niewielkiej miski nieco zimnej wody. Kiedy wrócił, bez zbędnych ceregieli po prostu oblał nią białowłosego. Ten zerwał się wystraszony. Powitałem go pstryczkiem w nos. 
         - Bądź wdzięczny. – oświadczyłem. – Za spóźnienie czekałaby cię o wiele gorsza kara. 


        Niestety wyszło jak wyszło i zanim Teru się wyszykował, była już minuta po czasie. Nie zważając na to, że nie zdążył zapiąć spodni zaciągnęliśmy go na dół  do jadalni. Niestety – Hizaki już tam był. Ubrany w złotą sukienkę do połowy uda dosłownie kipiał ze złości. Niemalże zlewał się z wystrojem jadalni utrzymanej w złoto-szkarłatnej kolorystyce. 
         - Czy wy wiecie, która jest godzina?! 
         - Minutę i… - spojrzałem na zegarek. – Trzydzieści sześć sekund temu była ta, która powinna być. 
         - Zawsze się spóźniacie. Zawsze. – zmierzył każdego z nas wzrokiem. 
         - Już się tak nie denerwuj, księżniczko. – uśmiechnąłem się ciepło i poszedłem w stronę stołu, po drodze kładąc mu rękę na plecach i prowadząc na miejsce. Usiedliśmy i zabraliśmy się wszyscy za jedzenie. Plusem życia w tym miejscu był fakt, że mieliśmy zatrudnionych ludzi od wszystkiego. Kucharz, ogrodnik, sprzątaczka i kilka innych osób. Mieszkali na tyłach ogrodu w niewielkich, ale ładnych domkach. Nie poznałem jeszcze zbyt dobrze tego miejsca ani nie zdążyłem się do niego przyzwyczaić, a pomimo to naprawdę mi się podobało. Zjedliśmy spokojnie. Patrzyłem na Hizakiego, który od jakiegoś czasu stał się jakby nieobecny. Większość czasu spędzał u siebie z kotem niż z nami. Martwiłem się. Odgarnąłem mu do tyłu włosy zasłaniające twarz. 
         - Wszystko dobrze? – zapytałem. Podskoczył i spojrzał na mnie. 
         - Co?
         - Pytam, czy wszystko dobrze. – powtórzyłem z uśmiechem. 
         - Tak. – odparł tonem, którego z powodzeniem mogłaby używać niemiecka kucharka rozmawiając z szatkowanym mięsem. 
         - Za długo cię znam, żeby ci wierzyć. – westchnąłem. Przyglądałem się mu. 
         - Nie twój interes. – bąknął. – Po prostu daj mi spokój. – wywrócił oczami, jakby to była rzecz, którą miałem wiedzieć od początku.
W tym momencie się zdenerwowałem. Nienawidziłem, gdy ktoś zwracał się do mnie w ten sposób, gdy nic nie zrobiłem, a przynajmniej nie miałem o tym pojęcia. A ostatnio Hizakiemu zdarzało się to coraz częściej. Wstałem, podziękowałem i wyszedłem, omal nie potykając się o tego irytującego kota należącego do gitarzysty. Sonia spojrzała na mnie z wyrzutem. Ominąłem ją i poszedłem do ogrodu. Usiadłem na jednej z ławek przy jednym z różanych krzewów. Było ich tu pełno. Ale  jeden był szczególny. Zawsze kwitł bardzo obficie, tak, że nie było widać prawie ani trochę liści. Przez to przypominał mi nieco sukienkę, którą na scenę wkładał mój drogi, wkurzający jak komar bzyczący koło ucha letnią nocą przyjaciel. 
         - Mogę? – z zamyślenia wyrwał mnie jego głos. 
         - Domyśl się. – mruknąłem, naśladując jego zachowanie. 
         - No już… Przepraszam, nie powinienem na ciebie warczeć o byle co. – wyrecytował, jakbym kazał mu to po sobie powtórzyć. Popatrzyłem na niego przez chwilę, po czym wybuchnąłem śmiechem. 
        - Głupi. I tak cię kocham. – przytuliłem go. Musiało go to zdziwić, miałem wrażenie, że nie wie co ze sobą zrobić.
        - Ty jesteś głupi. – bąknął.
        - Spójrz na tamten krzew. – skinąłem głową w stronę obserwowanego przed kilkoma minutami obiektu, odsuwając się.
        - I co?
        - I wygląda jak ty. 
        - Ty naprawdę jesteś głupi. – zauważył, wytrzeszczając oczy. 
        - Chciałem przez to powiedzieć ci komplement. – westchnąłem. – Ale ty tego nie doceniasz…
        - Ładny krzew, prawda? – uśmiechnął się szeroko. 
        - Prawda. – przytaknąłem. – Przejdziemy się? 
Hizaki już się nie odezwał. Wstałem, a on razem ze mną. 
        - Nie rozumiesz tego porównania, co? 
        - Nie. Nigdy nie patrzyłem na siebie jak na krzew. 
        - Ale zobacz… - zacząłem. Wskazałem na temat naszych dywagacji. – Widzisz? Jest wyjątkowy. To wystarczy. 
Zapadła chwila ciszy. Zauważyłem, że podłoże stało się naprawdę interesującą płaszczyzną do oglądania dla złotowłosego. Dotknąłem delikatnie jego ramienia.
        - Żywy?
        - Ja… Dla mnie ty jesteś wyjątkowy. – mruknął. Nim jego słowa zdążyły do mnie dotrzeć, już biegł do pałacu. Zaczęły wracać do mnie obrazy z naszych sprzeczek, jego ustępliwość… Ta cholerna ustępliwość. Był w stanie zgodzić się na wszystko. A ja byłem jak niewidomy. Pobiegłem za nim, lecz kiedy wpadłem do wnętrza budynku, usłyszałem już tylko stukot obcasów i głośny trzask zamykanych drzwi. Wszedłem na górę już nieco wolniej. Zapukałem do drzwi, opierając rękę na klamce. Zamknięte. 
        - Zapomnij. – usłyszałem. 
        - Hizaki! – uniosłem błagalnie głos, pukając do drzwi. Nic z tego. Nawet się nie odezwał. Osunąłem się po drzwiach na podłogę. Zamierzałem tu czekać do momentu, w którym nie postanowi wyjść. Nie mógł tam przecież siedzieć wiecznie.

         Obudziło mnie delikatne szturchnięcie. Z nudów zacząłem przysypiać. Uniosłem wzrok. W szczelinie między drzwiami, a ścianą zauważyłem dwoje czarnych, patrzących prosto na mnie oczu. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, ich właściciel spłoszył się i uciekł w głąb pokoju, puszczając drzwi, co sprawiło, że moje wciąż  jeszcze nie do końca przytomne ciało upadło bezwładnie na podłogę, otwierając je jeszcze szerzej. Podniosłem się i zamknąłem te przeklęte drzwi za sobą. Hizaki siedział na łóżku ze spuszczoną głową. Podszedłem do niego i usiadłem obok. Co ja właściwie chciałem mu powiedzieć?
        - Zapomnij o tym co było przed chwilą… - powiedział cicho. 
        - Nie mogę. Co jeszcze miałbym zignorować? – popatrzyłem na niego zmartwiony i złapałem za rękę. 
        - Mnie. – czułem drżenie jego głosu. Uniosłem jego podbródek, a moim oczom ukazał się rozmazany makijaż i wszechobecne, mokre strumienie łez.  
        - Znowu? Nie ma takiej opcji. – powiedziałem, ścierając mu rozpuszczoną mieszankę tuszu do rzęs, cienia do powiek i eyelinera z twarzy. Nagle, ni stąd ni zowąd wtulił się we mnie. Pokręciłem głową i pogłaskałem go po plecach. – Przepraszam… - szepnąłem. Hizaki odsunął się ode mnie i popatrzył pytająco w oczy. Cmoknąłem go w czoło i opuściłem pokój. Poszedłem do siebie, spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i wsiadłem do samochodu. Doskonale rozumiałem, co się działo. Czułem jednak, że nie będę w stanie spokojnie tego przemyśleć, będąc wciąż blisko tego wszystkiego i zachowując przy tym szczerość ze samym sobą. To była poważna sprawa. Ważyły się właśnie losy naszej przyjaźni, dalej zapewne i losy zespołu. Niespodziewanie wokół mnie rozległ się przenikliwy jazgot klaksonów. 
         - Jak jedziesz?! – wrzasnął mężczyzna z samochodu obok. Dotarło do mnie, że nieświadomie zmieniałem pas, jadąc w wielorzędowym, ściśniętym sznurze aut. Wyprostowałem koła i podparłem się łokciem o drzwi, zamykając okno. Czemu to wszystko musiało być tak cholernie pogmatwane? 
Po kilku godzinach byłem już na miejscu. To było totalne odludzie. Nic tylko mały, pusty domek na zacisznej wsi. 

         Po kilku dniach zdecydowałem się w końcu sięgnąć po telefon. Miliony nieodebranych od Teru, Yukiego, Masashiego, a nawet Zina, ale ani jednego od Hizakiego. Odczytałem też wiadomości. Większość z nich to były pytania, co do mojej lokalizacji i prośby, żebym odpisał. Zdecydowałem, że powinienem odpisać. Czułem, że cała ta sprawa wygląda już nieco lepiej… Przynajmniej dla mnie. Uporządkowałem sobie wszystko w głowie. Ciężko było mi uwierzyć w to, że nie zauważyłem, iż nawet pod moim „jestem twoim przyjacielem” kryło się coś więcej. Napisałem, że żyję i już jadę do domu. Tak też zrobiłem. Kiedy stanąłem w progu, zostałem wylewnie powitany przez troskliwego srebrzystowłosego. 
        - Normalny ty jesteś? Tak bez słowa? – zapytał. 
        - Musiałem. Przepraszam. – odsunąłem go od siebie i poszedłem do ogrodu, uciąć kilka róż z tego krzewu, przed którym razem z Hizakim siedzieliśmy parę dni temu. Poszedłem do jego pokoju. Drzwi były niedomknięte. Popchnąłem je. Panowała tu niemalże całkowita ciemność, rolety były zasłonięte, a Hizaki spał w rozgrzebanej pościeli. Wokół niego porozstawiane były tace z talerzami i filiżankami, często z ledwo tkniętym jedzeniem. Zdjąłem z łóżka to, czego nie powinno na nim być i odłożyłem róże na szafkę. Ostrożnie położyłem się obok blondyna. Miał na sobie wyciągnięty dres, jego włosy były poplątane, a oczy opuchnięte. Musiał jednak poczuć, jak łóżko ugina się pod moim ciężarem. Zerwał się nagle, po czym opadł bezsilnie na łóżko. Pomogłem mu się podnieść do siadu i podtrzymywałem go. 
         - Wróciłeś… 
         - Tak. – sięgnąłem po róże. – Błagać, żebyś mi wybaczył. – oparłem głowę o jego czoło. – Przemyślałem wszystko. – dodałem cicho. W moim głosie mimowolnie pojawiła się skrucha.
         - Przemyślałeś… Nie było cię tydzień. Co mam o tym myśleć? – zapytał niepewnie.
         - Musiałem sobie uświadomić, że nie umiem być już tylko twoim przyjacielem. – uśmiechnąłem się. – Kocham cię, już rozumiesz? – szepnąłem, zbliżając się do jego twarzy. Uniosłem ją nieco do góry za podbródek i złączyłem nasze usta w delikatnym pocałunku. 
         - Ja ciebie też, głupku. – przytulił się do mnie, znów zaczynając płakać. Pokręciłem głową. 
         - Już dobrze. – szepnąłem. Kołysałem nim, gładząc go po plecach, póki się nie uspokoił. Pocałowałem go jeszcze raz. – Zjesz coś? Z tego co widzę to trochę słabo ci szło ostatnio. – pogłaskałem go kciukiem po policzku. Przytaknął. Położył się, a ja powędrowałem do kuchni, zabierając przy okazji naczynia. Kiedy wróciłem,  już prawie spał. 
         - Przykro mi, ale musisz się podnieść. – uśmiechnąłem się i odstawiłem tacę na niewielki stolik. Rozchylił powieki szerzej i spojrzał na mnie. Podniosłem go do pozycji, w której łatwiej jeść. Podczas kiedy się pożywiał, wziąłem z toaletki szczotkę do włosów i zabrałem się za doprowadzanie jasnych włosów gitarzysty do porządku, uważając przy tym, by go nie ciągnąć. 
        - Możesz mnie zawsze czesać. – wymruczał, opierając się o moje ramię. 
        - No nie wiem, czy mogę. Będziesz łysy – zaśmiałem się, wciąż bawiąc się blond kosmykami.  
        - Sonia! Gdzie ona jest?! – zapiszczał nagle, aż podskoczyłem. Sam Hizaki zerwał się i wybiegł z pokoju. Usłyszałem krzyk Teru. 
Już tam byli. 
Popędziłem czym prędzej do pokoju młodszego gitarzysty. Piisuke przygniatał go swoim dziesięciokilogramowym cielskiem, a Sonia drapała właśnie gryf gitary. Hizaki w mgnieniu oka złapał kotkę.
         - Masashi, zabierz tego potwora! – krzyknął. Szepcząc do swojej kotki jakieś czułe słówka, poszedł do pokoju. Pupil Masashiego zmył się za nimi. 
         - Teru, nie musisz się bać, to tylko koty. – zaśmiałem się. 
         - To zło, nie koty. – otrzepał się i wstał. – Czemu…? – zapytał, patrząc na mnie. 
         - Sprawy sercowe. 
         - W końcu. – uśmiechnął się lekko. – Idź, jesteś mu to winien. 

Hizaki leżał na łóżku, głaszcząc swoją wredną kotkę. Położyłem się i zacząłem przyglądać się jego dłoniom.
        - A może mnie byś tak pogłaskał? – wodziłem wzrokiem za pomalowanymi paznokciami, ginącymi w kociej sierści. Nagle oderwał jedną rękę od kota i przeniósł ją na móją głowę, przysuwając ją do siebie. Zaczął całować mnie z zachłannością i przeczesywać raz za razem moje włosy. Przy tym nie przestawał skupiać się na kocie. Objąłem go i zamruczałem w jego usta, zagłuszając Sonię. W tym momencie zaczął gładzić mnie po szyi, za co odwdzięczałem się delikatnym masowaniem jego łopatek. Sonia miauknęła niezadowolona, odchodząc w zapomnienie. Nie odsunęliśmy się od siebie, póki nie zabrakło nam powietrza. 
         - Prześpię się. – stwierdził Hizaki, układając się na moim ramieniu. Po jakimś czasie mi także urwał się film. 

Obudziliśmy się wczesnym wieczorem. Słońce chyliło się ku zachodowi. 
          - Kamijo? – zaczął Hizaki. – Może gdzieś pojedziemy?
          - W sumie… Jest jedno takie miejsce, gdzie mógłbym cię zabrać. – stwierdziłem. – Szykuj się pomału. 
Nie musiałem mu dwa razy powtarzać. Poszedł się umyć, umalować, ułożyć fryzurę i założyć swoją ulubioną sukienkę. Co ja się będę wtrącał, jak tak lubi na co dzień to niech nosi. W międzyczasie i ja doprowadziłem się do porządku. Pojechaliśmy do centrum, ale w nieco bardziej klimatyczne miejsce, do którego trzeba było kawałek dojść. Było ciepło, więc zaparkowałem samochód kilka przecznic od tej stylizowanej na barokową kawiarni. Przekładałem właśnie portfel z tylnej kieszeni do marynarki, kiedy poczułem jak ktoś usiłuje wyrwać mi go z ręki. Hizaki nie zdążył jeszcze wysiąść z samochodu. Obok mnie stał mały chłopiec – z pewnością nietutejszy. 
          - Możesz to zostawić? – zapytałem dosyć zdenerwowany tym, jak niektórzy panoszyli się w tym kraju. Nie otrzymałem jednak odpowiedzi. Poczułem ogromny ból w boku, co spowodowało, że zgiąłem się i upadłem na ziemię. Chłopiec biegł dalej. W jego rączce oświetlony światłem zapalających się latarni błysnął niewielki kawałek metalu. Spojrzałem na swoją dłoń. Była cała we krwi. Widziałem Hizakiego, który klęczał nade mną i próbował mi pomóc, ale to nie było ważne. Tonąłem w rzeczywistości. Chciałem otworzyć oczy, ale były jak przywiązane do ciężarka – z każdą sekundą opadały coraz niżej. Wszystko spowiła ciemność.